Recenzja filmu

Godland (2022)
Hlynur Pálmason
Elliott Crosset Hove
Ingvar Sigurðsson

Traktat przeciwko nieistotności

W "Godland" widać jak na dłoni, że Pálmason to w pierwszej kolejności fotograf i malarz, dopiero potem opowiadacz. Historia rozgrywa się we własnym tempie (całość trwa prawie 140 minut),
Jest w "Godland", najnowszym filmie Hlynura Pálmasona, taka scena: młody pastor Lucas (Elliott Crosset Hove) rozmawia w ciemni z Anną (Vic Carmen Sonne), córką gospodarza, u którego się zatrzymał. Mówi jej, że na Islandii – w miejscu akcji, gdzie "nic nie rośnie" – jest "potwornie pięknie". "Tak, i potwornie, i pięknie" – odpowiada dziewczyna. Być może to najważniejszy dialog tej wieloznacznej opowieści. 

Fabuła jest prosta: pełen zapału luterański duchowny zostaje wysłany z Danii do nowej parafii na Islandii, z kontynentu na wyspę. Chcąc poznać kraj, w którym przyjdzie mu żyć, celowo – i naiwniacko – wydłuża drogę. Zapomina, że majestatyczny krajobraz niekoniecznie sprzyja człowiekowi, zaś jego wyprawa to nie tyle wspaniała "misja ewangelizacyjna", co podróż do jądra ciemności – własnej, wewnętrznej ciemności. 



Urodzony w islandzkim Hornafjörður, a wykształcony w Kopenhadze Pálmason w ostatnich latach wdarł się przebojem do islandzkiego i duńskiego kina. Debiutanccy "Zimowi bracia" zostali uznani za film 2018 roku przez Duńską Akademię Filmową, z kolei dwa lata później twórca odebrał statuetkę dla najlepszego reżysera od Islandzkiej Akademii za znakomity "Biały, biały dzień". Trzeci pełen metraż to zdecydowanie jego najbardziej osobisty film, dedykowany rodzicom, skupiający jak w soczewce nurtujące go problemy (oraz spotykający, a właściwie zderzający ze sobą dwóch ulubionych aktorów filmowca: wspomnianego Elliotta Crosseta Hove'a i Ingvara Sigurðssona).

W "Godland" widać jak na dłoni, że Pálmason to w pierwszej kolejności fotograf i malarz, dopiero potem opowiadacz. Historia rozgrywa się we własnym tempie (całość trwa prawie 140 minut), ważniejsze niż same zdarzenia okazują się w niej pejzaże, pojedyncze kadry i dźwięki, rozsmakowanie w świecie przedstawionym. Zdjęcia Marii von Hausswolff – jednocześnie majestatyczne i udanie imitujące XIX-wieczne fotografie – naprawdę mogą zapierać dech, sprawić, że seans zostanie pod powiekami jeszcze na długo.

Czy jednak jest w tym filmie coś więcej niż olśniewająca strona wizualna? Wydaje się, że tak, choć dotrzeć do tego "więcej" przy tego typu slow cinema nie jest wcale łatwo. Może też kłopot polega na tym, że reżyser chce opowiedzieć o kilku sprawach naraz, jedne rozwlekając, inne jedynie sygnalizując? 

To przede wszystkim film o wielkiej, niedającej się ukoić tęsknocie za domem, której nie mogą przykryć ideowe deklaracje czy religijny zapał. O niegasnącym konflikcie, który przebiega wewnątrz człowieka, i jest znacznie ciekawszy niż konflikt na zewnątrz, bo dotyczy własnej tożsamości. Na ile jestem Duńczykiem? Na ile Islandczykiem? A może to nieistotne; lepiej zadać inne, pozornie błahe pytanie: na ile jestem człowiekiem? Chcę być w końcu aniołem, a drzemie we mnie potwór... 


Ciekawie wypada również ukazanie towarzyszącego wyprawie kryzysu duchowego. Dlaczego powodzi się złym, a niekoniecznie dobrym (zwłaszcza jeżeli to my jesteśmy tymi drugimi)? Gdzie w tym wszystkim Bóg? Podobne pytania zadaje ekranowy pastor, gdy – jak przyznaje przed samym sobą – "rzeczy nie idą zgodnie z planem". Milczą niebo i ziemia. Kiedy na zagajenie przewodnika "jak być sługą Bożym?" duchowny mówi o słuchaniu inaczej niż uszami i zapominaniu o sobie, wiemy już, że to odpowiedź mądra teoretycznie. W praktyce Lucas jest bardziej zagubiony niż ludzie, do których został posłany.

Problem Pálmasona polega po części na tym, że podejmuje on wątki dobrze znane – i już ograne – w kulturze. Emigracyjna melancholia? Pisali o niej choćby Mickiewicz, a po nim Norwid. Walka z duchową pustką? Sięgnijmy po najlepsze filmy Bergmana, Tarkowskiego czy ostatnio Schradera. Zderzenie przeciwnych osobowości, prowadzące do tragedii? Warto obejrzeć wybitne "Aż poleje się krew" Paula Thomasa Andersona. Autodestrukcyjna obsesja? Zaraz, zaraz, to domena Herzoga, a kiedyś Conrada

Skrupulatnie wyliczam wszystkie te dzieła i ich twórców, by pokazać, że nie na podobnych motywach, wbrew pozorom, stoi "Godland". Jeśli Pálmason czymś się wybija, jest to swoista odwaga – odwaga do zaprezentowania wizji świata, w której próżno szukać pocieszenia. Ono było domeną poprzedniego filmu. Teraz wyrażona wprost pod koniec opowieści diagnoza brzmi: w konfrontacji z okrutną potęgą natury i bezdusznymi kołami historii ludzkie życie jest ulotne i nieistotne, pojawiamy się na ziemi na chwilę i nie znaczymy nic, dosłownie nic.

I tyle? Niekoniecznie. Ostatecznie nawet jeżeli – jak pisał Miłosz – "dzień i noc / Następują po sobie nie dbając o sens", to i tak zostanie coś, co "protestuje, woła, krzyczy". Może jednym z takich protestów wysłanych w pustkę jest właśnie film Hlynura Pálmasona?
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones